Trudno nie zauważyć, że blogasek – jeśli pominąć nieodmiennie aktywny fejsbukowy fanpejdżyk – jest ostatnimi czasy dość umiarkowanie aktywny. Dyplomatycznie mówiąc. Część z was domyśla się zapewne, że u podłoża tego przykrego stanu rzeczy leży moja trzecia książka, dłubanina w której przedłużyła się wprost skandalicznie (ha, ale to już zaraz, w tej chwili mogę już rzec na pewno, oddaję ostatnie rozdziały!), nie zapominam jednak, że obiecałam wam jeszcze w tym roku szczególną odsłonę waszego ulubionego nowotworu. Tak, jasne, “ulubiony nowotwór” nie jest przesadnie dobrze brzmiącym sformułowaniem, nowotwory nie są chorobami dającymi się lubić, wiecie jednak dobrze, co mam na myśli, prawda? Efektowny, interesujący, pełen niespodzianek, a w dodatku zazwyczaj – w swych najczęstszych przynajmniej odsłonach, bo nie zawsze niestety – łagodny, co nieco zmniejsza ewentualne towarzyszące fascynacji poczucie dyskomfortu. Tak, tak, domyślacie się już, nie wątpię. Potworniak. No spoiler, owszem, ale na pewno po opisie makroskopowym zmiany i tak większość z was by zgadła od ręki.
Tym razem w dodatku potworniak nieludzki. W sensie dosłownym. Skoro i noteczka nieco spóźniona, i obietnica cokolwiek przenoszona (obiecywałam wam ten kawałek chyba z ponad miesiąc temu), należy wam się wersja specjalna, prawda? A co jeszcze internety kochają poza potworniakami? Otóż internety kochają kotki.